Nasze nurkowanie – wyprawy nurkowe

2011 Tajlandia - Kambodża - RELACJA

Tajlandia - Kambodża 2011 - kiedy niedziela trwała 31 godzin...

W Banku pracuje spora grupa zapalonych nurków. Nasz kolega Piotr Lach, który większość z nas zaraził nurkowaniem, a potem wyszkolił na licencjonowanych nurków, wpadł na pomysł aby zorganizować wyprawę turystyczno-nurkową do Tajlandii i Kambodży w listopadzie 2011 roku. Był głównym organizatorem przedsięwzięcia. Aby zminimalizować koszty wyprawy na nasze budżety domowe, projekt wyprawy rozpoczął się na początku 2011 roku, zakupieniem biletów lotniczych. Tak wczesny zakup pozwolił kupić przeloty w przystępnej cenie. Nasze doświadczenie Bankowe i determinacja Piotra, podpowiedziało nam aby środki na wyprawę wpłacać w ratach.

Wszyscy intensywnie przygotowywali się do wyprawy. Podstawowa licencja nurkowa upoważnia do nurkowania na maksymalnie 18 metrów, dlatego robiliśmy zaawansowane kursy nurkowe aby zgodnie z prawem mieć możliwość zejścia pod wodę poniżej tej głębokości, gdzie znajdują się ciekawsze obiekty i zwierzęta do obejrzenia. Także zdecydowaliśmy się na pakiet szczepień ochronnych, które trzeba było wykonać ze znacznym wyprzedzeniem. Na 3 tygodnie przed naszą wyprawą Tajlandię nawiedziła największa powódź od dziesięcioleci. Media przekazywały filmy i zdjęcia które zniechęcały do podróży w ten rejon świata. Zagrożona i częściowa zalana była także stolica Tajlandii -Bangkok  Nasza 39 osobowa grupa, była trochę przerażona i lekko zdezorientowana. Na tydzień przed wylotem przyszedł news, że zalane jest lotnisko. Widok samolotów na płycie zalanych powyżej kół nie był zachęcający. Na szczęście okazało się, że było to lotnisko krajowe, międzynarodowe było bezpieczne (na razie). Cześć grupy żartowała, że pianki do nurkowania zabiorą do bagażu podręcznego, ponieważ będą mogli nurkować bezpośrednio po wodowaniu samolotu na lotnisku w Bangkoku.

Lecieliśmy przez Moskwę. Część osób miała wątpliwości co do tej destynacji, ponieważ na tej przestrzeni powietrznej nie zawsze zgadza się liczba startów z liczbą lądowań. Narodowy przewoźnik rosyjski miło jednak nas zaskoczył. Lecieliśmy nowiutkim  airbusem A330 .

Po wylądowaniu okazało się, że media trochę przesadzały, powódź dotknęła dotkliwie Tajlandię, jednak nie dotarła do miejsc odwiedzanych przez turystów. Pierwsze kilka dni spędziliśmy w Bangkoku. Jest to fascynujące miasto, które trzeba doświadczać wszelkimi zmysłami. Kolory są bardzo intensywne (pomarańczowe i wściekle zielone taksówki to pierwsze co przyciągnęło moją uwagę). Zapachy są bardzo intensywne i zupełności nie znane w naszej części świata. Ilość ludzi przemieszczających się w różne strony oraz intensywność tego ruchu wymaga dostosowanie naszej percepcji,  która w pierwszym okresie tego nie ogarnia.

Ludzie praktycznie żyją na ulicach, tam też jedzą. Jedzenie w Tajlandii to osobny rozdział. Osobiście uważam, że to najlepsza kuchnia na świecie, z mnóstwem ryb i owoców morza. Najsmaczniejsze i najtańsze jedzenie było sprzedawana w zaimprowizowanych restauracjach wprost na ulicy.

W Bangkoku zwiedziliśmy oceanarium (jako przedsmak nurkowania), kompleks pałacu królewskiego oraz samo miasto.

Z Bangkoku pojechaliśmy z naszym polskim przewodnikiem Panem Wojtkiem, który na stałe mieszka w Tajlandii do Kanchanaburi nad rzekę Kwai, aby zobaczyć słynny most znany wszystkim z filmu. No cóż most jak most ,w dodatku nie oryginalny tylko odbudowany, ale cóż nie robi marketing. Większą atrakcją były kawałki oryginalnych budowli kolejowych, z Tajlandii do Birmy, budowanych przez jeńców wojennych.

Po ciekawym doświadczeniu ujeżdżania słoni, łodziami, które jako napęd miały niczym nie osłonięte silniki samochodowe, popłynęliśmy w górę rzeki. Z jednej i drugiej strony łodzi rozciągłą się dżungla. Po pewnym czasie dotarliśmy do hotelu na rzece w środku dżungli. To dla dużej części grupy było najbardziej magiczne miejsce podczas wyprawy. Hotel zbudowany z drzewa tekowego, tonął w tropikalnej zieleni, był luksusowy, jednak nie miał dostępu do elektryczności. Wieczorem oświetlały go setki lamp naftowych a z zewsząd dochodziły odgłosy lasu deszczowego i szum wartkiej rzeki. Rano, przed odjazdem, gdy mgła podnosiła się powyżej rzeki, zafundowaliśmy sobie kąpiel w rzece. To było coś niesamowitego.

Po opuszczeniu hotelu, udaliśmy się do dżungli zwiedzając wioskę tubylców, a potem pojechaliśmy wykąpać się w zespole wodospadów, w tropikalnym lesie. W większości z nas odezwało się wewnętrzne dziecko. Zjazdy po kamieniach do wody, stanie w strumieniach  wodospadu, przypominały nasze marzenia, gdy w młodości czytaliśmy książki podróżnicze. Pewnym problemem były małpy. Przewodnik prosił aby – gdy inni się kąpią –  zawsze kilka osób pilnowało nasze rzeczy, aby nie były ukradzione przez małpy, które przeskakiwały nad naszymi głowami.

Kolejnym celem podróży była Kambodża . Kambodża to zdecydowanie biedniejszy kraj niż Tajlandia „one dolar country” , jak stwierdził nasz kolega, ponieważ większość rzeczy kosztowało właśnie jednego dolara. W przeciwieństwie do Tajlandii, która bardzo szanuje swoją walutę, wymiana środków pieniężnych w Kambodży była niepotrzebna.  Powszechnie akceptowalnym środkiem płatności były dolary amerykańskie. Głównym celem wizyty było majestatatyczny Angor Watt. Kompleks świątyń robi ogromne wrażenie, jednak najbardziej podobała nam się świątynia, porośnięta dżunglą, znana z filmu „Tomb raider”. Ogromne drzewa, z korzeniami jak macki gigantycznej ośmiornicy wrastały w historyczne budowle. Ciekawym punktem wizyty w Kambodży była wioska na jeziorze Tonle Sap. Cała wioska wraz ze szkołą zbudowana była na pontonach, łodziach beczkach „na wszystkim co nie tonęło. Jestem przekonany, że dzieci z tej wioski, szybciej umiały pływać niż chodzić. Pomiędzy domami poruszały się w miskach a każde dziecko miało swojego węża – taka alternatywa kotka.

Z Kambodży powróciliśmy do Bangkoku a stamtąd polecieliśmy na wyspę Pukhet. Tam zostaliśmy zaokrętowani na nasze statki i popłynęliśmy na archipelag Similanów, wokół których zlokalizowany był cel naszej wyprawy – rafy koralowe. Codziennie mieliśmy 4 nurkowania, w tym dla mnie najciekawsze – nurkowania nocne z latarkami. Bardzo widowiskowa była rafa Richelieu, odkryta i spopularyzowana przez słynnego badacza mórz i oceanów Jacka Cousteau. Ogrom fauny i flory żyjącej na rafie był zadziwiający. Miałem wrażenie, że pływam w akwarium, do którego wpuszczono zdecydowanie za dużo ryb i innych stworzeń morskich. Mieliśmy szanse zobaczyć ośmiornice, żółwie, skrzydlice, mureny, barakudy, mątwy i dużo dużo więcej. Osoby, które nie nurkowały, miały szansę zwiedzić wyspy. Większość wysp była porośnięta lasem deszczowym, z kawałkiem rajskiej, piaszczystej plaży, z przezroczystą turkusową wodą. Takie miejsca widzialismy wcześniej tylko w National Geographic.

Ostatnie dni spędziliśmy na Phuket, wyspie która w całości jest we władaniu turystów. Kilometrami ciągnęły się piaszczyste plaże, wyłaniające się z palmowych gajów. Zauroczeni wyspą, wypożyczyliśmy skutery, aby dokładniej zwiedzić wyspę. Na początku motocyklowej wyprawy, zostaliśmy zatrzymani przez lokalną policję, która chciała sprawdzić nasze prawo jazdy. Oczywiście nikt nie wziął ze sobą rzeczonego dokumentu. Chwilę konsternacji przerwał nasz kolegą, który pokazał licencję nurkową, policjant powiedział ok. i puścił go w dalszą podróż. Każdy kto miał plastikowy dokument zaczął się nim legitymować – mi udało się pojechać dalej na kartę medicover. Myślę że uratował nas alfabet tajlandzki, który jest całkowicie inny od naszego – nasze litery są dla nich tak egzotyczne jak tajlandzkie dla nas. Niestety lewostronny ruch w Tajlandii był przyczyną kilku kraks – na szczęście niegroźnych.

Na wyprawę po wyspie pojechaliśmy jako dumni harleyowcy, a wracaliśmy poobdzierani jak z turnieju rycerskiego (przegranego ) .

Pobyt był tak intensywny, że mieliśmy wrażenie iż jesteśmy tam już miesiąc a nie dwa tygodnie. Termin powrotu zbliżał się nieuchronnie. Fascynującym zjawiskiem była zmiana czasu, wracając do domu nasza ostatnia niedziela wyprawy trwała 31 godzin, tak na osłodę ostatniego dnia wyprawy.

Mariusz Gańko